W podroży – Wietnam

Od 18 dni podrozujemy (znaczy sie ja wraz z malzonkiem;) ) po Wietnamie. To kolejny kraj, ktory mamy radosc przezywac z Azji poludniowoschodniej, ktora tak nas zafascynowala kilka lat temu… Inny niz te ogladane dotychczas, ale rownie egzotyczny;) Podroz zaczelismy od Hanoi, a w zasadzie od mojej niedyspozycji… Tak juz mam, ze pracujac na pelnych obrotach przez caly rok 7 dni w tygodniu – majac nagle czas wolny – organizm mi wariuje. Splywa ze mnie wszystko, cale napiecie, zmeczenie i stres – i swoje musze odchorowac. Tak samo mialam rok temu, wiec tym razem ze spokojem odchorowalam swoje, przespalam goraczke i jak nowo narodzona moglam spokojnie rozpoczac urlop;)
Zaczelismy wiec od Hanoi – stolicy Wietnamu. Ulatwilismy sobie tym razem sprawe rezerwujac wczesniej dwa noclegi w jednym z hotelikow (zwykle szukamy wszystkiego na miejscu, ale na poczatek, po kilkunastu godzinach lotu dobrze jest wiedziec gdzie jechac;) ) Pomijajac, ze rykszarz rowerowy nas naciagnal i oszukal – miasto (szczegolnie jego stara czesc) bardzo mi sie podobala. Upal, zaduch, specyficzny zapach zgnilych roslin wymieszanych z zapachami gotowanego na ulicach jedzenia…. jejku, jak mi tego brakowalo;)
Ogladalismy teatr lalkowy na wodzie – specyficzna sprawa:) Niezly folklor… a moze orient;)? Aktorzy schowani za parawanami stoja do pasa w wodzie i tak animuja lalkami. Wiekszosc spektaklu zastanawialam sie czy choruja na reumatyzm, albo czy maja jakis dodatek do wynagrodzenia za prace w trudnych warunkach;)
Kolejny przystanek – Zatoka Ha Long. Wykupilismy tam wycieczke dwudniowa na statku. Jest tam pieknie i ogolnie wypad uwazam za bardzo udany, ale takiej masowy jak tam to jeszcze nie przezylam (no moze w drugiej klasie podstawowki, jak bylam po I Komunii Swietej w Czestochowie na Jasnej Gorze)
Zapomnialam tez jak to jest podrozwac “wycieczka zorganizowana” po Azji, tak jak przemieszczalismy sie po Tajlandii… wiekoszosc czasu polega na czekaniu.
Czekaniu na busik, ktory zawiezie Cie do innego busika… czekaniu az wlasciwy odjedzie… czekaniu na nowego przewodnika, bo przeciez nie moze byc jeden od poczatku do konca… czekaniu az pogoda sie zmieni, bo plynac nie mozna (choc nie byli w stanie wytlumaczyc na czym ta zmiana ma polegac, bo pogoda piekna)… na czekaniu na busika, ktory zawiezie nas na lunch, bo pogoda jest zla i nie mozemy isc na lodz (?)… czekanie na wejscie na lodz, bo jednak pogoda jest juz dobra i nie bedziemy jednak jesc teraz lunchu (?)… i tak przez kolejne dwa dni:)
Po powrocie z wycieczki czekania ciag dalszy, zeby moc dojechac do kolejnego miasta.. czekanie na transport, ktory dowiezie nas do duzego autobusu (okazalo sie, ze to tez musi byc podzielone, najpierw skuterkami podwiezli nas na busik, a busik do autobusu wlasciwego)… no i czekanie az ten wlasciwy odjedzie… 🙂 Kolorowo:)
Do kolejnego miasta – Hue –  jechalismy autobusem nocnym – sypialnym (13 godzin podrozy – 690 km). Smieszny taki – legowiska na dwoch poziomach, kocyki pachnace prosto z pralni dla kazdego – jechalo sie dobrze. Co prawda wytrzeslo nami masakrystycznie, co chwila budzilo mnie podrzucanie do gory albo trabienie (trabia mniej niz na Sri Lance, ale i tak daja czadu).
W Hue zwiedzalismy okoliczne zabytki i atrakcje na skuterach, tzn dwoch wietnamczykow nas obwiozlo… oczywiscie nie omieszkali nas nie zawiesc przy okazji do sklepow z pamiatkami i na obowiazkowy obiad do ich znajomej, ale tak to juz jest wykupujac tego typu zwiedzanie –  zawsze nas wywioza gdzies, gdzie “a noz” ktos z ich rodziny/znajomych/sasiadow tez moze zarobic na turystach…
Kolejne miejsce na trasie to Hoi An – male klimatyczne miasteczko w calosci wpisane na liste swiatowego dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Male uliczki, zolte budynki z drewnianymi okiennicami, porosniete roslinnoscia, z podwieszanymi wszedzie czerwonymi lampionami. Pieknie… a wieczorem – bajka. Jak z jakiegos azjatyckiego filmu:) Miasteczko jest nad rzeka wiec do tego dochodza jeszcze lodzie, udekorowane lampionami mosty (takze super kiczowate podswietlane rzezby na wodzie typu ryba, koty albo smok;))
A calkiem niedaleko (jakies 5 km) jest do innego miasteczka i plazy nad morzem, gdzie dojechac mozna na rowerach. Ku mojej radosci zostalismy tam dzien dluzej – nie bylo dla nas miejsca na nocny autobus. Czytalam o tym miejscu, ze jest “stolica” wietnamskiego jedwabiu. Cieszyalm sie wiec, ze moze znajde jakies jedwabie na szale filcowane… tylko jak tu nie popelnic bledu ze Sri lanki (skad przywiozlam jedwab, ale ze sztucznymi domieszkami;) ) i wytlumaczyc z nasza i ich znajomoscia jezyka – dlaczego w ich sklepie chce podpalic jedwab, sprawdzajac, czy sie pali czy sie topi… 😉
Sklepow z jedwabiami nie bylo tak duzo jak myslalam (albo raczej do nich nie dotarlam)…. za to plaszczy zimowych i kurtek roznych z cieplych i grubych materiaow – cala masa. I to jakies takie dziwnie zniszczone na tych manekinach staly… i dlaczego zimowe, skoro tu czlowiekowi pot do oczu wplywa z tego goraca… i kolejne sklepy – z butami. Cala ulica takich samych sklepikow… Ale te buty na wystawkach tez jakies takie dziwnie podniszczone. Nie wygladaja na uzywane, ale jakby przeszly jednak swoje, zakurzone jakies takie, rozjasnione od slonca… Po chwili dopiero sie zorietowalismy, ze to sie wszystko na zamowienie i wymiar szyje. A te rzeczy z wystawy to od lat tak stoja – jako przyklady:) Ubrania – to mnie nie dziwi – w Bangkoku na kazdym kroku Indusi zaganiali do swoich sklepow, gdzie w ciagu doby uszyja garsonke czy garnitur…. ale buty??!
Nie trzeba mnie bylo dlugo namawiac i choc dzienny budzet wyliczony co do grosza – szarpnelam sie na dwie pary bucikow… jedne sandalkowate ze skory z haftowanymi kwiatkami, drugie za kostke welury. Jaki efekt? – sandalki troszke za szerokie, ale moze ich nie zgubie po drodze, za to welury tak na wymiar uszyte, ze przez pol godziny wkladalam jeden but… drugiego juz nie mialam sily;) No nic… moze sie rozciagna;)
Kolejny przystanek – Nha Trang. tam tez jechalismy nocnym autobusem z lezankami, tym razem juz nie taki wygodny i pachnacy jak wczesniej. Gdy dlugo jedzie sie autobusem z siedzeniami – boli tylek… po tym autobusie – boli cala reszta;)
Przyjechalismy o 6 rano i szczerze przerazilam sie widzac tlumy ludzi na plazy i w wodzie… Bo skoro takie tlumy sa o 6 rano, to co bedzie sie dzialo w ciagu dnia… Okazalo sie jednak, ze mieszkancy przychodza na wschod slonca na plaze cwiczyc tai chi i poplywac. Oni w ogole lubia cwiczyc, rano i wieczorami… na ulicach, w parku, czekajac na swiatlach (to widzialam w Hanoi). Wysportowany narod.
Miasto jest duze, ruchliwe, ale maja piekne plaze. Chcielismy jednak poplazowac na mniej zaludnionych plazach i w spokojniejszej atmosferze…
Przyjechalismy wiec do Mui Ne z mysla o przerwie w podrozy, plazowaniu i grzaniu sie na sloncu… i popsula sie pogoda. Jak bylismy w duzych miastach to zar lal sie z nieba, a tu, gdzie nie ma co ze soba zrobic, bo nic tylko lezec;) – pochmurno i zimno. No coz. Postanowilismy wiec wypozyczyc skuter i pozwiedzac okolice na najbardziej popularnym w Wietnamie srodku transportu – szczegolnie, ze ruch na ulicacach jest mniejszy, bo to glownie wsie.
A teraz jestesmy w Saigonie. Zaczelo sie kolorowo. Taksowkarz nas oszukal – zaplacilismy dzienna dawke na posilek, a zawiozl nas nie tam gdzie trzeba, wiec i tak musielismy dralowac z plecakami w poszukiwaniu hoteliku – a chcielismy tego uniknac. No coz. Zarezerwowany dzien wczesniej przez internet nocleg tez okazal sie problematyczny. Rezerwacja do nich nie dotarla i nie mieli wolnego pokoju. Na szczescie skierowali nas do sasiedniego, odpadly wiec dalsze nocne wedrowki z plecakami. “Niezly Saigon”;)

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Koszyk