W podróży – Kambodża… Tajlandia…

Kambodża mnie zaskoczyła… z zasadzie nie wiem dlaczego. Planowaliśmy naszą podróż głównie z myślą o Wietnamie, przez Kambodżę mieliśmy tylko być przejazdem, celem zobaczenia Angkoru… a następnie do Tajlandii, bo stamtąd mieliśmy samolot do Warszawy. I tak jakoś żyliśmy tym Wietnamem od ponad pół roku (odkąd udało nam się kupić bilety w mega promocji) zapominając kompletnie o pozostałych krajach. Objazd Wietnamu skrócił nam się o kilka dni (akurat w miejscu, gdzie planowaliśmy zostać kilka dni dłużej na leniuchowanie – nie dopisała pogoda) więc ruszyliśmy dalej. A tu… zaskoczenie. Inny kraj… inna kultura… inny świat. Mieszkańcy Kambodży (Khmerowie) wyglądają mniej “azjatycko” niż myślałam… tak bardziej jak azjatycka wersja Indusów. Dookoła brudniej, biedniej… ale jakoś tak spokojniej i bardziej życzliwie niż w Wietnamie. Ludzie uprzejmi, mili, uśmiechnięci… tuktukowcy (taksówkarze tuktuków, czyli motorków z przyczepką) nie tak natarczywi (a to istotne;) – idąc ulicami dziennie kilkadziesiąt lub kilkaset razy ma miejsce dialog: – tuktuk/taksówka? – nie, dziękuję… a w wersji wietnamskiej dochodzi jeszcze: – dlaczego nie?… a może jednak?… a gdzie idziesz? a byłeś tu…? a później?.. a wieczorem?… a jutro? – i tak średnio co 5-10 kroków, bo przecież chociaż stojący przy krawężniku taksówkarz widzi, że odmówiłeś 10 poprzednim – i tak zaproponuje swoje usługi:) ) Wracając do Kambodży… kilka dni spędziliśmy w stolicy – Phnom Penh. Jak dla mnie – miasto kontrastów… ogromna bieda mieszająca się z bogactwem… i jakby niewiele pomiędzy. Dawkę historii , przecież nie tak odległej, dostarczyło nam Muzeum ludobójstwa…. mam ciarki na samo wspomnienie…
Kolejny przystanek to Siem Reap – baza wypadowa do zwiedzania Angkoru. I tu też zostaliśmy dłużej niż planowaliśmy… zwiedzając przez kilka dni ruiny zaginionego, porośniętego dżungla miasta… A to jest po prostu – bajka. Budynki, kompleksy świątynne… a wszystko pokryte pięknymi płaskorzeźbami. Mistrzostwo świata.
A dalej – Tajlandia. Tam już czułam się jak w domu:) Ten sam guest house co kilka lat temu… ten sam pan gotujący na ulicy… to samo cudne jedzenie… ta sama atmosfera. Zwiedzając poprzednim razem najważniejsze świątynie Bangkoku, chcieliśmy teraz poznać nowe rejony miasta. Przemieszczaliśmy się głównie transportem wodnym – duże łodzie pływają rzeką, a małe łódki – mniejszymi kanałami… – dosłownie jak autobusy… są bilety, przystanki, rozkłady jazdy… szybko, tanio i wygodnie, omijając przy okazji korki uliczne. Zachwycił mnie park, po którym spacerują leniwie mieszkające tam warany oraz żółwie… a który dla mieszkańców stolicy jest miejscem, gdzie można zadbać o swoją kondycję (o oni dbają i to bardzo). Jest trasa do biegania i do jazdy na rowerze,  urządzenia jak na siłowni (darmowe oczywiście)… można też w otoczeniu palm i wody ćwiczyć taj chi… a popołudniu przychodzą instruktorzy fitness i w rytm muzyki ćwiczą z grupą liczącą kilkaset osób w różnym wieku i płci.
I cóż… ponad miesiąc pobytu w miejscach, gdzie była wtedy pora deszczowa… a totalnie przemoczyło nas w Warszawie… Biegnąc do autobusu jadącego do Katowic zmokliśmy do suchej nitki… i tak w mokrych ubraniach i z mokrymi bagażami jechaliśmy przez kolejne kilka godzin. Nie pamiętam kiedy tak przemarzłam… (a.. pamiętam – na jarmarku rękodzieła w grudniu dwa lata temu;) )… Jacka bagaż nie zamókł… bo zaginął;) Chyba gdzieś w Kijowie… ech.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Koszyk